Emanuel Czyzo Emanuel Czyzo
322
BLOG

Rząd zaspokoi obawy

Emanuel Czyzo Emanuel Czyzo Polityka Obserwuj notkę 0

Sposób na rządzenie -Wojciech Reszczyński

Jak nie sprzedałem aneksu "Gazecie Wyborczej"

Piotr Bączek członek Komisji Weryfikacyjnej ds. WSI

W moralności nie ma kompromisów -Małgorzata Jędrzejczyk

Grzechy mediów -Maciej Iłowiecki medioznawca, były członek KRRiT

Nie dajmy się zastraszyć

Z ks. Edwardem Pleniem SDB, krajowym duszpasterzem sportowców, rozmawia Małgorzata Bochenek

Zdążyć przed Nord Stream -Waldemar Maszewski, Hamburg

Bruksela swoich nie skrzywdzi

Z prof. dr hab. Magdolną Csath, węgierską ekonomistką z uniwersytetu w Székesfehévár, rozmawia Piotr Falkowski

Najgorzej od sześciu wieków -Łukasz Sianożęcki

Dworak nie chce wpuścić NIK -Krzysztof Losz

MON upomniane za Błasika -Piotr Falkowski

Przestępstwo było, ale przedawnione - Zenon Baranowski

Koalicja zamykania szkół –Jacek Dytkowski

Emerytury u prezydenta -Małgorzata Goss

Rząd zaspokoi obawy -Artur Kowalski

 

Sposób na rządzenie -Wojciech Reszczyński

Wbrew pozorom rządzenie nie jest zajęciem zbyt trudnym, wymagającym jakichś specjalnych predyspozycji i umiejętności, pod warunkiem jednak, że rządzący będzie się kierował sprawdzoną przez wieki metodą rządzenia "divide et impera", czyli "dziel i rządź". Dziel ludzi na swoich i obcych, przydatnych i niepotrzebnych, napuszczaj ich na siebie, konfliktuj całe grupy społeczne, zawodowe, rozdawaj i zabieraj przywileje, szukaj i wskazuj winnych, udawaj wroga i przyjaciela itd. Repertuar pomysłów na rządzenie przez dzielenie wydaje się nieograniczony. Doskonale opanowali to nasi zaborcy i okupanci. Po co to wszystko, skoro i tak przyjdzie moment, że trzeba będzie oddać władzę? Jednak w naszej rzeczywistości politycznej po 1989 roku utrata władzy nigdy nie oznaczała utraty wpływu na władzę. Poza krótkim okresem rządów Jana Olszewskiego i Jarosława Kaczyńskiego władza w Polsce znajduje się od ponad 20 lat w rękach tych samych ludzi wyłonionych przy Okrągłym Stole czy nawet wcześniej, bo w czasie rozmów z Kiszczakiem w Magdalence.
Niedawno dowiedziałem się - o czym mówił dr Marek Ciesielczyk - że człowiek, z którym przegrałem w 1980 roku wybory na szefa Komisji Zakładowej NSZZ "Solidarność" Radia i Telewizji, Piotr Mroczyk, opozycjonista i szef radia Wolna Europa w III RP, miał być tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa jako TW "69", i to już od 1972 roku. Ile jeszcze tego typu tajemnic kryje historia peerelowskiej agentury, skoro dla Leszka Czarneckiego, dziś jednego z najbogatszych biznesmenów, zaczęła się, gdy jako 18-letni uczeń liceum stał się w 1980 roku agentem bezpieki pod kryptonimem TW "Ernest". Dziś jako miliarder, poprzez swój bank, udziela kredytu Grzegorzowi Hajdarowiczowi, głównemu udziałowcowi Presspubliki, pacyfikując tym samym niezależny od władzy kierunek rozwoju tego medialnego koncernu. Ilu jeszcze ludzi uwikłanych w komunistyczną agenturę zachowuje lojalność względem swoich dawnych oficerów prowadzących? Dlatego tak trudno dziś odróżnić poczynania byłych komunistów z czasów PRL od polityki uprawianej przez lewicowo-liberalne pseudoelity oraz tzw. dawnych opozycjonistów. Zdumienie i same znaki zapytania musi budzić niczym nieskrywana sympatia prezydenta Bronisława Komorowskiego dla ludzi dawnej WSI wykształconych na sowieckich uczelniach. Podobne zdumienie budzi postawa Jana Dworaka, przewodniczącego KRRiT, który podejmuje dziś decyzje w sprawie Telewizji Trwam tak, jakby nadal miał za swoich współpracowników - jak w latach 90. - Andrzeja Drawicza (TW "Kowalski") czy Lwa Rywina, powołującego się później, w słynnej aferze z Adamem Michnikiem, na "grupę trzymającą władzę".
Powrót do pomysłu pociągnięcia do odpowiedzialności przed Trybunałem Stanu polityków Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry ma na celu przypomnienie elektoratowi władzy, jak wielkim zagrożeniem był i jest nadal niezrealizowany projekt IV RP. "Odgrzanie wroga" pełni więc funkcję mobilizacyjną dla Platformy, SLD i Palikota. W istocie projekt IV RP łamał monopol oligarchicznej władzy i proponował poszerzenie społecznej bazy rządzenia. Do tego samego, ale w jakże innym celu dążył rząd Tuska, zwiększając przez ostatnie 5 lat o prawie 100 tysięcy zatrudnienie w administracji. Dziś ta armia urzędników, powiększona o ich rodziny, jest jego mocnym zapleczem wyborczym. Tak samo jak wielotysięczna grupa osadzonych w więzieniach głosująca zawsze na tych, którzy mają w swoim programie wyborczym łagodniejsze wyroki.
"Dziel i rządź" to ciemna strona władzy, zaprzeczenie polityki rozumianej jako roztropna troska o dobro wspólne.

 

Jak nie sprzedałem aneksu "Gazecie Wyborczej"

Piotr Bączek członek Komisji Weryfikacyjnej ds. WSI

Afera marszałkowa", czyli rzekoma sprzedaż Aneksu z weryfikacji WSI spółce Agora, wydawcy "Gazety Wyborczej", i oskarżenia o korupcję podczas weryfikacji żołnierzy WSI mają wiele wymiarów. Niewątpliwie była to prowokacja wobec legalnie funkcjonującej instytucji państwowej. Jednak należy pamiętać, że w tym celu wykorzystano media, wybiórczo zbierano informacje, służby specjalne nie przeprowadziły podstawowych czynności śledczych, nie sprawdziły uzyskanych informacji, a mimo to w maju 2008 r. weszły do domów weryfikatorów. Nie podjęto żadnego śledztwa w sprawie prowokacji wobec Komisji Weryfikacyjnej, eliminowano wątki wskazujące na celowe działania, nie wyjaśniono również sprzecznych zeznań. W dodatku ABW wielokrotnie wprowadziła w błąd inne organy państwa, zapewne i ówczesnego śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego.


Aresztowana pseudoekspertyza Platformy
Komisja Weryfikacyjna rozpoczęła działalność w sierpniu 2006 roku. Pod kierunkiem Antoniego Macierewicza, a potem Jana Olszewskiego miała przeanalizować akta żołnierzy WSI i ocenić, czy są zgodne z prawdą. Praktycznie od samego początku jej działalność była krytykowana, jednak prawdziwą burzę wywołał pierwszy "Raport z weryfikacji WSI", który opublikował śp. prezydent Lech Kaczyński 16 lutego 2007 roku. To prawdopodobnie wtedy zapadła decyzja o przeprowadzeniu prowokacji wobec członków Komisji. Kilka tygodni potem zespół ekspertów Platformy Obywatelskiej opublikował jawną opinię o "Raporcie". Fachowcy PO oskarżyli w niej Komisję wprost o "osłabienie bezpieczeństwa państwa". Był to zarzut bardzo poważny, sugerujący nawet zdradę stanu. Eksperci Platformy stwierdzili bowiem: "Bez wątpienia jest to działanie nieroztropne, mogące wyrządzić szkodę bezpieczeństwu państwa (...). ...jak należy wobec powyższego określić to, co zrobili członkowie KW, upubliczniając szczegóły operacji "ZEN", jak nie działaniem na szkodę podstawowych interesów i bezpieczeństwa państwa. (...) Treści upublicznione w Raporcie szkodzą bezpieczeństwu państwa oraz jego międzynarodowej pozycji (...)".
Jednym z członków zespołu ekspertów PO był Krzysztof Bondaryk. Jednak prawdziwą ironią losu jest fakt, że podczas rewizji w moim domu ten jawny dokument Platformy Obywatelskiej został skonfiskowany i uznany przez ABW za materiał ściśle tajny, a następnie przez kilka miesięcy był przetrzymywany w prokuraturze! Innym rzekomo ściśle tajnym dokumentem były skany teczki Marka Belki, oficjalnie ujawnionej przez IPN w 2005 roku. Tymczasem prokuratura i służby specjalne rządu Donalda Tuska badały jawność tego materiału aż do czerwca 2010 roku!
To właśnie na podstawie takich materiałów przedstawiciele władz twierdzili, że w moim domu skonfiskowano dokumenty ściśle tajne. Nie mogłem wtedy - ze względu na tajemnicę śledztwa - publicznie odpowiedzieć, gdyż naraziłbym się na zarzut ujawnienia materiału dowodowego.

Czarny rynek mediów
O przygotowaniu prowokacji świadczyły liczne wypowiedzi medialne zainteresowanych środowisk, niestety nikt z naszej strony nie traktował ich na tyle poważnie, aby udzielić członkom Komisji Weryfikacyjnej większego wsparcia. Cóż, nawet po szkodzie Polak nie jest mądry...
Prawdopodobnie w tamtym czasie opracowano wstępny plan czynności, sporządzono nasze charakterystyki, rozpisano role "głównym bohaterom". Niewątpliwie rację ma redaktor Wojciech Sumliński, który samokrytycznie wyznał, że "był nabojem płk. Tobiasza", mającym zniszczyć Komisję. Faktem jest, że bez jego nierozważnych kontaktów nie byłoby możliwe przeprowadzenie prowokacji na taką skalę, by na koniec uczynić z niego jedynego "kozła ofiarnego", pomijając wiele innych wątków.
Do jesiennych wyborów 2007 r. nawet media, które formalnie przedstawiały się jako obiektywne, publikowały szereg wydumanych informacji, które w rzeczywistości utrudniały pracę Komisji. Tak było np. z rewelacją "Wprost" z września 2007 r. o rzekomym znalezieniu w Cytadeli Warszawskiej teczek WSI o największych biznesmenach, które miały posłużyć do "stworzenia drugiej części raportu o likwidacji WSI". W rzeczywistości Komisja nigdy nie miała takich teczek, zaś druga część raportu w tamtym okresie jeszcze nie istniała! Nieodpowiedzialna publikacja skutecznie sparaliżowała pracę Komisji na kilka tygodni przed wyborami, zmusiła część zespołu do poszukiwania rzekomych materiałów, musiano składać dokładne raporty, odsuwając Komisję od innych prac. Takich przykładów medialnych wrzutek było więcej, niestety, czynionych także przez naszą stronę.
Wygrana w październiku 2007 r. wyborów przez Platformę umożliwiła realizację zaplanowanej prowokacji, rozpoczął się jej końcowy etap. Wykorzystano również media, w których zapanowała prawdziwa "antyweryfikacyjna furia". Szczególna rola przypadła "Dziennikowi", który już 19 listopada 2007 r. wydrukował tekścik zatytułowany "Aneks do raportu o WSI na sprzedaż". Czytamy w nim m.in.: "Gazeta ustaliła, że aneks Antoniego Macierewicza do raportu o WSI można kupić na czarnym rynku. Minister sprawiedliwości zapowiedział wyjaśnienie tej sprawy" (za: http://wiadomosci.dziennik.pl/polityka/artykuly/64041,aneks-do-raportu-o-wsi-na-sprzedaz.html).
Wątek rzekomej sprzedaży aneksu wielokrotnie powracał w mediach. Charakterystyczne, że atakowaniem Komisji zajmowali się m.in. Paweł Reszka i Michał Majewski, którzy ostatnio zasłynęli specyficznym rozumieniem prawdy w artykułach o katastrofie smoleńskiej. Na łamach "Rzeczpospolitej" sugerowali np., że w kabinie samolotu był śp. gen. Andrzej Błasik, polscy piloci chcieli wylądować za wszelką cenę itd.
Natomiast w sprawie weryfikacji WSI redaktor Reszka w specyficznym stylu "odwracania kota ogonem" odrzucał zarzuty o manipulację: "Prawda jest taka, że bez specjalnej przesady to raport Antoniego Macierewicza o WSI można by nazwać popłuczynami i bublem. Popłuczynami, bo afery, które w nim opisał, w dużej części przed nim, opisali już dziennikarze. Bublem, bo umieścił w nim wielu niewinnych ludzi" (za: http://wiadomosci.dziennik.pl/opinie/artykuly/73814,oficerowie-wsi-wystawia-macierewiczowi-pomnik.html).
Prasowe doniesienia o rzekomej sprzedaży aneksu i kolejnych przestępstwach wywołały ożywioną dyskusję wśród członków Komisji. Nikt z nas nie wierzył w te brednie. Najpierw było rozbawienie, potem pukaliśmy się w głowę, a jeszcze potem głowiliśmy się: "Co jeszcze durnowaci redaktorzy wymyślą, żeby pomówić Komisję, jej szefów i całą weryfikację?".
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że kłamstwa na temat Komisji dotyczyły mnie osobiście. Tak jak tego, że ABW rozpoczęło śledztwo w sprawie sprzedaży aneksu.

Wyciszone oskarżenia o sprzedaż
Po latach można bezspornie stwierdzić, że powielanie pogłosek na temat rzekomej sprzedaży aneksu świadczyło o prowokacji politycznej. I nie chodzi tylko o czasową korelację pomiędzy upublicznieniem tych pomówień a wszczęciem śledztwa przez prokuraturę. Istotne znaczenie ma również to, że przez pierwsze pół roku rzekoma sprzedaż aneksu była, o czym już się dzisiaj nie pamięta, kluczowym wątkiem tego śledztwa.
Prokuratura Krajowa wszczęła śledztwo 7 grudnia 2007 r. w sprawie - jak poinformował mnie w lipcu 2008 r. prokurator generalny Zbigniew Ćwiąkalski - dwóch czynów karalnych. Po pierwsze, w sprawie powoływania się na wpływy w Komisji Weryfikacyjnej ds. WSI w okresie od stycznia 2007 r. do 21 listopada 2007 r. i podjęcia się pośrednictwa w pozytywnej weryfikacji płk. Leszka Tobiasza w zamian za korzyść majątkową w wysokości 200 tys. złotych. Natomiast drugim wątkiem badanym przez Prokuraturę Krajową była kwestia "ujawnienia pracownikom spółki akcyjnej AGORA w bliżej nieustalonym miejscu i czasie, nie później niż w dniu 20 listopada 2007 r. informacji stanowiących tajemnicę państwową w postaci treści aneksu do Raportu Komisji Weryfikacyjnej WSI".
Również rzekome ujawnienie aneksu było podstawą rewizji mieszkań członków Komisji. W uzasadnieniu postanowienia o przeszukaniu mojego domu Prokuratura Krajowa 12 maja 2008 r. jednoznacznie stwierdziła, że śledztwo prowadzone jest w "sprawie ujawnienia pracownikom spółki akcyjnej AGORA informacji stanowiących tajemnicę państwową w postaci treści aneksu do Raportu w sprawie działalności WSI. Zgromadzone ww. sprawie materiały wskazują na możliwość nieuprawnionego posiadania przez Piotra Bączka dokumentów lub nośników elektronicznych zawierających tajemnicę państwową, w tym aneksu do raportu dot. WSI - zarówno w miejscu zamieszkania, jak i innych zajmowanych przez niego pomieszczeniach".
Według medialnych doniesień, to właśnie ja miałem sprzedać aneks spółce Agora. Zarzut o tyle absurdalny, że nie posiadałem żadnych znajomych w tej spółce, nie poszukiwałem ich, jak również nie próbowałem znaleźć pośredników do Agory. Jedyną osobą związaną z "Gazetą Wyborczą", która kontaktowała się ze mną, i to tylko telefonicznie, był redaktor Wojciech Czuchnowski. W dodatku było to w okresie, kiedy pełniłem funkcję rzecznika prasowego ministra Antoniego Macierewicza, czyli do grudnia 2006 roku. Później nie utrzymywałem z redaktorem Czuchnowskim żadnych kontaktów, podobnie jak z Wojciechem Sumlińskim i innymi dziennikarzami.
Co więcej, jakiekolwiek moje rzekome kontakty z Agorą bez trudu zostałyby ujawnione w czasie śledztwa, np. w momencie skontrolowania moich połączeń telefonicznych. Dlatego zagadką jest, dlaczego ABW analizę kontaktów telefonicznych wykonała dopiero w styczniu 2009 r., czyli 9 miesięcy po przeprowadzeniu rewizji?
W tym kontekście pojawiają się kolejne pytania. Skoro miałem sprzedać aneks Agorze, to dlaczego działania ABW nie dotknęły również tej spółki? Dlaczego nie przeprowadzono rewizji w jej siedzibie? Dlaczego nie poddano kontroli pracowników spółki?
Jest to bardzo istotna luka w śledztwie ABW, gdyż warto wskazać, że płk Aleksander L. miał powoływać się na rozmowy z dziennikarzami "Gazety Wyborczej" ("Rzeczpospolita" z 15.05.2008 r.).
Takie wybiórcze potraktowanie przez ABW osób pojawiających się w śledztwie oznacza albo nieudolność funkcjonariuszy Agencji, albo ich złą wolę lub celową dezinformację. Jest jeszcze jedno wytłumaczenie braku działań - od początku ABW zdawała sobie sprawę z absurdalności tych oskarżeń, ale postanowiono wykorzystać pomówienia do skompromitowania Komisji, procesu weryfikacji, przewodniczących Antoniego Macierewicza i Jana Olszewskiego oraz partii Jarosława Kaczyńskiego.
W późniejszym okresie, kiedy m.in. okazało się, że nie posiadałem aneksu ani innych tajnych dokumentów, wątek sprzedaży aneksu został wyciszony i zmarginalizowany, tak jakby w ogóle nie istniał. Tymczasem nie był to wątek poboczny, wręcz przeciwnie - domniemane ujawnienie przeze mnie aneksu wydawcy "GW" stanowiło uzasadnienie nie tylko medialnych ataków na Komisję, ale było też fundamentem całego śledztwa.

Przychodzi oferent do marszałka
Należy pamiętać, że równocześnie z kampanią prasową trwały zakulisowe rozmowy w sprawie losu Komisji i weryfikatorów. Odbywały się spotkania polityków Platformy Obywatelskiej oraz nowych szefów służb specjalnych z byłymi żołnierzami wojskowych służb specjalnych, którzy twierdzili, że posiadają dowody rzekomych przestępstw popełnionych przez weryfikatorów. Kluczową osobą był płk Leszek Tobiasz, który od kilku miesięcy systematycznie spotykał się ze swoim znajomym ze służb płk. Aleksandrem L., byłym szefem kontrwywiadu wojskowego.
Pułkownik Aleksander L. przez kilkanaście miesięcy prac Komisji rozmawiał z przedsiębiorcami, dziennikarzami oraz weryfikowanymi oficerami byłych WSI. Stąd też mógł uzyskać pewną szczątkową wiedzę o jej pracach. Jako doświadczony oficer operacyjny wykorzystał tę wiedzę i powoływał się na znajomości, roztaczając przed kolejnymi osobami miraże swoich wpływów w Komisji i możliwości załatwienia problemów. Jednym z jego rozmówców był również Bronisław Komorowski, który jesienią 2007 r. objął urząd marszałka Sejmu.
Według ujawnionych w mediach zeznań Komorowskiego, płk Aleksander L. w listopadzie 2007 r. spotkał się ze znajomym Komorowskiego, generałem Józefem Buczyńskim, i poprosił go o zorganizowanie spotkania z marszałkiem. Komorowski zeznał później, że został poinformowany przez Buczyńskiego, iż L. "może mieć istotne dla mnie informacje, także osobiście mnie dotyczące". Do spotkania Komorowskiego z Aleksandrem L. miało dojść około 19/20 listopada. L. twierdził, że ma dostęp do aneksu. Komorowski zainteresował się propozycją, ustalił sposób dalszego kontaktu. 21 listopada 2007 r. marszałek spotkał się w swoim biurze poselskim z płk. Tobiaszem. Ten oświadczył, że posiada dowody na "korupcyjną działalność Komisji Weryfikacyjnej", wymienił płk. Aleksandra L., Leszka Pietrzaka oraz jakiegoś pośrednika. Poinformował też Komorowskiego, że nagrał rozmowy z nimi.
Komorowski zeznał, że informacje od płk. Tobiasza następnego dnia przekazał ówczesnemu ministrowi koordynatorowi Pawłowi Grasiowi, który uznał, że sprawą powinna zająć się ABW. Po kilku dniach marszałek rozmawiał o sprawie z szefem ABW Krzysztofem Bondarykiem. Według Komorowskiego, płk Tobiasz po około dwóch tygodniach stawił się "do dyspozycji ABW, która zajęła się tą sprawą".
Jednak w zeznaniach uczestników tych spotkań istnieją różnice, zarówno chronologiczne, jak i merytoryczne. Według mediów, płk Tobiasz w swoich pierwszych zeznaniach nie mówił o spotkaniach z Komorowskim. Zrobił to dopiero podczas późniejszych przesłuchań. W dodatku miał zeznać - jak podawał "Nasz Dziennik" 13 października 2008 r. - że do spotkania z Komorowskim doszło w innym terminie - między 20 października a 2 listopada 2007 roku.

ABW jak CBA?
Tymczasem płk Tobiasz zgłosił się - według ujawnionych przez "Gazetę Polską" zeznań Bondaryka - do ABW już 23 listopada 2007 roku. Wcześniej spotkał się z Bondarykiem w biurze Komorowskiego. Z szefem ABW przyjechało też trzech oficerów, ale zostali na zewnątrz. Komorowski poinformował Bondaryka, że jest u niego oficer, który ma dowody na korupcję w Komisji. Bondaryk przewiózł płk. Tobiasza do siedziby ABW, gdzie złożył zeznania o korupcji i sprzedaży aneksu. Następnie 27 listopada 2007 r. szef ABW zawiadomił prokuraturę o podejrzeniu popełnienia przestępstwa. W piśmie napisał: "Uprzejmie informuję Pana Prokuratora, iż w dniu 23 listopada 2007 do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego zgłosił się ob. RP Leszek Tobiasz (...). Leszek Tobiasz stwierdził m.in., iż w styczniu 2007 otrzymał od płk rez. Aleksandra L. propozycję umożliwienia przejścia procesu weryfikacji oraz pomocy w zatrudnieniu w nowopowstałej Służbie Kontrwywiadu Wojskowego. W zamian za kwotę - początkowo za kwotę 100 tys. PLN, a następnie 200 tys. PLN. Z wypowiedzi Leszka Tobiasza wynikało, iż Aleksander L. sugerował, iż przedmiotowa kwota pieniędzy miała zostać przeznaczona na opłacenie przychylności niektórych członków Komisji Weryfikacyjnej powołanej w związku z likwidacją Wojskowych Służb Informacyjnych, a w szczególności Leszka Pietrzaka. W opisanym procederze mieli także uczestniczyć inni członkowie Komisji tj. Piotr Bączek, Sławomir Cenckiewicz i Piotr Woyciechowski".
Jednocześnie w tym piśmie Bondaryk wnioskował o przekazanie sprawy rzekomej korupcji w Komisji do prowadzenia Departamentowi Ochrony Ekonomicznych Interesów Państwa ABW. W tym miejscu należy jednak zadać pytanie, czy ABW rozpoczęła śledztwo, posiadając ustawową delegację do prowadzenia takich spraw. W tamtym czasie kompetencje do śledztw w sprawach korupcyjnych posiadało Centralne Biuro Antykorupcyjne. Uprawnienia ABW do ścigania korupcji zostało wprowadzone dopiero ustawą z dnia 20 grudnia 2007 r., zaś zmiana weszła w życie 7 lutego 2008 roku.

Szef ABW nie znał składu Komisji?
Powyższe pismo szefa ABW jest kolejnym dowodem na to, że służba prowadziła śledztwo przez szereg miesięcy w sposób wybiórczy, pomijając wiele faktów i zbierając dowody tak, aby obciążały członków Komisji. Dlaczego? Według zeznań płk. Tobiasza, w sprawę korupcji w Komisji zaangażowani byli następujący członkowie Komisji: Piotr Bączek, Sławomir Cenckiewicz, Piotr Woyciechowski, Leszek Pietrzak. Jednak zespół roboczy w tym składzie nigdy nie mógł istnieć - Sławomir Cenckiewicz nigdy nie był członkiem Komisji Weryfikacyjnej. Piotr Woyciechowski został zaś powołany do Komisji dopiero 8 listopada 2007 r., ale ze względu na zmianę siedziby Komisji oraz zablokowanie przez SKW kancelarii tajnej, aż do maja 2008 r. nie zasiadał w żadnym zespole przeprowadzającym wysłuchania. Dlatego płk Tobiasz nie mógł być weryfikowany przez powyższy zespół, zresztą nigdy nie został on wysłuchany przez Komisję.
Jednak pytania o taki właśnie zespół weryfikujący zadawano mi w prokuraturze jeszcze w maju 2008 r., tak jakby prokuratorzy nie znali publicznie dostępnego składu Komisji. Oznacza to, że ABW aż do maja 2008 r. nie sprawdziła zeznań płk. Tobiasza. Niewątpliwie było to rażące niedopełnienie obowiązków przez ABW, zwłaszcza że w marcu 2008 r. Centrum Informacyjne Rządu upubliczniło listę członków Komisji. Nie można wykluczyć, że błędy śledczych mogły być celowe. Mogło to być działanie tendencyjne, ukierunkowane na skompromitowanie Komisji i procesu weryfikacji WSI.

Prezydent wprowadzony w błąd?
W tym kontekście warto pamiętać, że ABW informowała o śledztwie innych ministrów oraz prezydenta RP. W pierwszym roku rządów Tuska było to najważniejsze śledztwo, którym wszyscy się interesowali, miało udowodnić "przestępcze oblicze" poprzedniej ekipy.
Należy zadać kolejne pytanie: Jakie informacje ABW przekazała śp. prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu? O wynikach śledztwa w sprawie "możliwości popełnienia przestępstwa w związku z pracami Komisji Weryfikacyjnej" Agencja informowała głowę państwa - 29 lutego, 7 marca, 20 marca oraz 22 sierpnia 2008 roku. Można domniemywać, że ABW przesłała prezydentowi Kaczyńskiemu informacje zbliżone do tych, które posiadała prokuratura, zajmująca się rzekomą sprzedażą aneksu i łapówką za weryfikację. Oznacza to, że doszło do ewidentnego wprowadzenia w błąd prezydenta RP. ABW prowadziła bowiem już od kilku miesięcy śledztwo w sprawie rzekomej korupcji w Komisji Weryfikacyjnej i w dalszym ciągu opierała swoje działania głównie na relacjach płk. Tobiasza. Dlatego operując kłamliwymi i niesprawdzonymi pomówieniami na temat prac Komisji, dezinformowała inne instytucje państwowe - m.in. prokuraturę, ministrów oraz samego prezydenta RP.
Każda z tych bulwersujących spraw jest oddzielną aferą i w normalnym kraju doprowadziłaby do dymisji osoby na najwyższych stanowiskach. Pod rządami Tuska nic takiego nie miało miejsca. Nawet prokuratura apelacyjna w akcie oskarżenia stwierdziła, że nie jest wykluczone, iż celem była "chęć skompromitowania pracy Komisji Weryfikacyjnej". Jednak nie znalazło to żadnego oparcia w merytorycznych działaniach i decyzjach prokuratury apelacyjnej, która nie wszczęła żadnego śledztwa w tej sprawie.

W moralności nie ma kompromisów -Małgorzata Jędrzejczyk

Episkopat Polski solidaryzuje się z Radą Stałą KEP, która stanowczo zaapelowała o zmianę decyzji KRRiT w trwającym procesie koncesyjnym i przyznanie Telewizji Trwam miejsca na cyfrowym multipleksie. Stanowisko to znalazło się w wydanym wczoraj wieczorem komunikacie z 357. Zebrania Plenarnego Konferencji Episkopatu Polski. W czasie dwudniowego spotkania w Warszawie księża biskupi mówili o nowej ewangelizacji, przyjęli dokument społeczny, dyskutowali na tematy bioetyczne. Episkopat domaga się przywrócenia religii do ramowego planu nauczania w szkołach.

Wykluczenie stacji o charakterze religijnym w procesie koncesyjnym narusza zasadę pluralizmu oraz równości wobec prawa, podkreślili członkowie Rady Stałej KEP już 2 miesiące temu. Przypomnieli, że większość mieszkańców naszego kraju to katolicy, którzy powinni mieć zapewniony swobodny dostęp do programów Telewizji Trwam w systemie naziemnej telewizji cyfrowej. To stanowisko potwierdził obecnie cały Episkopat Polski. "Biskupi zebrani na sesji plenarnej solidaryzują się ze stanowiskiem Rady Stałej Episkopatu w sprawie przyznania TV Trwam miejsca na multipleksie cyfrowym", czytamy w wydanym na zakończenie obrad komunikacie.
Głównym punktem dwudniowego 357. Zebrania Plenarnego Konferencji Episkopatu Polski, które zakończyło się wczoraj w Warszawie, było przyjęcie dokumentu społecznego pt. "W trosce o człowieka i dobro wspólne". - Jeśli nie będzie poczucia odpowiedzialności moralnej, uczciwości - będzie korupcja, egoizm weźmie górę - powiedział, odnosząc się do jego treści, przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski ks. abp Józef Michalik. Dokument zawiera istotne wskazania dotyczące takich spraw, jak: poszanowanie życia ludzkiego, obrona małżeństwa, etyka w polityce, współczesne grzechy mediów czy problem patologii w ekonomii, dla której liczy się tylko zysk, a nie człowiek. Podkreśla też, że w sprawach dotyczących wiary i moralności nie może być kompromisu.
Inną z istotnych kwestii poruszaną podczas obrad były sprawy bioetyczne. Mówił o nich m.in. gość z Niemiec ks. bp Wolfgang Ipolt, ordynariusz Görlitz. Wskazał on na problemy bioetyczne, które wiążą się też z medycyną transplantacyjną. - Kościół podkreśla, że transplantacja może nastąpić tylko w przypadku niewątpliwego stwierdzenia śmierci, a decyzja dawcy musi być całkowicie wolna - powiedział ks. bp Ipolt. Podsumowując dyskusję na temat przeszczepów, ks. abp Michalik przypomniał, że w sprawach dotyczących moralności nie może być kompromisów. Zapowiedział też apel biskupów do społeczeństwa i parlamentarzystów o to, by podczas głosowań w sprawach moralnych nie stosować dyscypliny partyjnej. - Musi to być zostawione sumieniu - podkreślił.
Jako sytuację stwarzającą bardzo złą atmosferę ks. abp Stanisław Gądecki, zastępca przewodniczącego KEP, ocenił nowe rozporządzenie MEN z 7 lutego br. o usunięciu religii z ramowego programu nauczania oraz ustalenia, iż lekcje religii jako przedmiotu nieobowiązkowego prowadzone będą na pierwszych lub ostatnich godzinach lekcyjnych. Episkopat domaga się przywrócenia religii do ramowego programu nauczania w myśl zapisu art. 12 ust. 1 konkordatu. Przewodniczący Komisji Wychowania Katolickiego KEP ks. bp Marek Mendyk powiedział, że obecnie trwa wymiana korespondencji między Episkopatem a ministerstwem. Biskupi uważają, że wyjaśnienie MEN - które pojawiło się także na stronie internetowej ministerstwa - ujawnia dobre intencje prawodawcy, jednak potrzebny jest wyraźny zapis w rozporządzeniu, by podmioty odpowiedzialne nie miały żadnych wątpliwości. - Upominamy się, by zapis o lekcjach religii był wyraźny i czytelny zarówno dla samorządów, jak i dla dyrektorów szkół - podkreślił ks. bp Mendyk.
Obrady Episkopatu dotyczyły także kwestii związanych ze sprawami materialnymi Kościoła. Sekretarz generalny KEP ks. bp Wojciech Polak podkreślił potrzebę całościowego rozwiązania kwestii finansowych w dialogu z rządem. Zaznaczył, że powinno się to dokonać drogą wypełnienia zapisów art. 22 konkordatu, z uwzględnieniem misji Kościoła i jego zaangażowania w życie społeczne. Z kolei ks. abp Michalik apelował o to, by nie przedstawiać sprawy Funduszu Kościelnego jako "przywileju" strony kościelnej. Zaznaczył, że istnieje moralny obowiązek bronienia się przed złodziejstwem i piętnowania zła, jakim było bezprawne odebranie Kościołowi majątku przez władze PRL. Fundusz jest więc rekompensatą za zabrane Kościołowi mienie - podkreślił. Na dziś zaplanowane jest spotkanie Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu m.in. na temat Funduszu Kościelnego.

Grzechy mediów -Maciej Iłowiecki medioznawca, były członek KRRiT

Kościół od dawna zwracał uwagę na problemy współczesnych mediów. Cieszy mnie nowy społeczny dokument Episkopatu, w którym znalazła się refleksja na temat "Media w służbie prawdzie i dobru". Do najczęstszych grzechów trapiących świat mediów biskupi zaliczyli wszelkiego rodzaje manipulacje, w których gubi się prawda: "Operowanie półprawdą, pomijanie prawd niewygodnych, przemilczenia, selektywne podejście do informacji, stronniczość - takie postawy, niestety, nie należą do rzadkości".
Poziom współczesnych mediów wyznaczają gry polityczne i wskaźniki ekonomiczne, co powoduje, że w większości przekazów mamy do czynienia z brakiem obiektywizmu, częstym mijaniem się z prawdą lub całkowitym przemilczaniem ważnych dla społeczeństwa problemów. W zamian proponowane są treści pełne sensacji, brutalności i rozrywki. W przekaz medialny wkroczyła daleko idąca tandeta i rozrywkowość, natomiast zrezygnowano z prezentowania jakichkolwiek pozytywnych wartości. Dla wielu właścicieli mediów, wydawców oraz dziennikarzy najważniejsze stają się wskaźniki oglądalności i popularności danego medium. Media wytworzyły w społeczeństwie potrzebę szukania sensacji. Jednocześnie ta brutalizacja i tabloidyzacja mediów ma ogromny wpływ na kształtowanie kolejnych pokoleń.
Biskupi w zdecydowany sposób stwierdzili, że nie godzą się na taki warsztat pracy dziennikarskiej, który kreuje rzeczywistość, zamiast ją relacjonować, komentować, wyjaśniać. Zanika też funkcja edukacyjna mediów.

Nie dajmy się zastraszyć

Z ks. Edwardem Pleniem SDB, krajowym duszpasterzem sportowców, rozmawia Małgorzata Bochenek

W wydanym przez PZPN regulaminie meczu Polska - Portugalia na Stadionie Narodowym znalazł się zakaz wnoszenia przez kibiców na stadion symboli religijnych. Komu to przeszkadza?
- Symbole religijne w naszej tradycji nie przeszkadzają ani sportowcom, ani kibicom. One wręcz pomagają nam wszystkim, abyśmy potrafili dawać dobre świadectwo, szanować drugiego człowieka, byśmy stawali się lepsi. Dlatego takie niepoważne przepisy są bardzo niezrozumiałe, nawet trudno je komentować. Ewangelia uczy nas: miłość jest silniejsza od złości, nienawiści. Pan Bóg poradzi sobie i w tej sytuacji. Teraz panuje powszechna tendencja wplątywania Kościoła w różne trudne sytuacje. Pomija się fakt, że Bóg jest rzeczywistością naszego życia, że modlitwa i symbole są nieodłącznym atrybutem człowieka wierzącego, którym jest także kibic. Tego nie można go pozbawiać.

Rzecznik PZPN w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" tłumaczy, że nie chodzi o zabranianie wnoszenia na stadiony krzyży na piersiach, ale o zakaz wnoszenia np. transparentów, flag politycznych i m.in. materiałów rasistowskich, propagandowych oraz bliżej nieokreślonych religijnych...
- Poprzez takie często niedosłowne przepisy próbuje się usuwać religię, symbole religijne w ogóle z przestrzeni publicznej. Mamy na to ostatnio wiele dowodów, w tym sytuację w Locie odnośnie do symboli religijnych, przepisy MEN dotyczące lekcji religii, próby usuwania krzyża także z sali Sejmu. W świecie, ale również coraz częściej w Polsce, zaczyna dominować walka z Kościołem, walka z Panem Bogiem, walka z symbolami religijnymi. Nas, ludzi wierzących, powinno to jeszcze bardziej mobilizować. Musimy mieć odwagę przyznawać się do Chrystusa. Zasadnicze wołanie do każdego z nas to: nie bójmy się przyznać do Chrystusa.

Może w takim razie trzeba zaapelować, aby każdy wierzący kibic na meczach UEFA Euro 2012 miał na swojej piersi krzyż?
- Zdecydowanie. Jestem przekonany, że ta sytuacja podpowie nam, wszystkim katolikom, jak się zachować. Poprowadzi nas i pomoże nam dać jeszcze piękniejsze świadectwo naszej wiary, przywiązania do Kościoła, Ojczyzny i do Pana Boga, także na stadionach Euro 2012.
Będąc na igrzyskach w Pekinie, gdzie noszenie symboli religijnych jest zakazane, jadąc metrem do wioski olimpijskiej na spotkanie z zawodnikami, zawsze miałem na palcu różaniec z krzyżykiem. Spotkała mnie bardzo budująca sytuacja. W metrze pewna Chinka, patrząc na moją rękę z różańcem, uśmiechnęła się, coś powiedziała, ja oczywiście nie zrozumiałem, ale ona wstała i ustąpiła mi miejsca. Ten symbol tam zabroniony pomógł okazać ludzką solidarność. Musimy też mieć świadomość, że np. kaplice na stadionach to nie jest polski wymysł - są one na bardzo wielu takich obiektach w świecie. To, że kibice będą w czasie najbliższego Euro mieli zapewnioną opiekę duszpasterską, to również nie jest czymś nowym. Przy okazji takich wielkich imprez sportowych, igrzysk olimpijskich powstają specjalne centra ekumeniczne.

Dziękuję za rozmowę.

Zdążyć przed Nord Stream -Waldemar Maszewski, Hamburg

Poseł do Parlamentu Europejskiego Marek Gróbarczyk apeluje do premiera Donalda Tuska o niezwłoczne podjęcie działań na rzecz zaniechania przez Nord Stream budowy kolejnych dwóch nitek Gazociągu Północnego.

To efekt publikacji "Naszego Dziennika", w których ujawniliśmy, że niemiecko-rosyjskie konsorcjum szykuje się do położenia na dnie Bałtyku dwóch dodatkowych nitek Gazociągu Północnego. Były minister gospodarki morskiej Marek Gróbarczyk uważa, że pogłębia to zagrożenia dla rozwoju polskich portów. Stąd apel do premiera Donalda Tuska oraz parlamentarzystów i władz samorządowych Pomorza Zachodniego o ponadpolityczne porozumienie, którego skutkiem będzie wpływ na zaniechanie przez Spółkę Nord Stream AG ewentualnej budowy kolejnych odnóg Gazociągu Północnego.
Marek Gróbarczyk wskazuje, że do czasu przeprowadzenia takich konsultacji i zawarcia stosownych umów międzynarodowych zabezpieczających interesy zachodniego wybrzeża Polski, a przede wszystkim możliwości rozwoju Zespołu Portów Szczecin - Świnoujście, konieczne jest podjęcie przez premiera Tuska uprzedzających inicjatyw. Takich, które dadzą portom Szczecin - Świnoujście gwarancje, że będą do nich mogły zawijać statki o zanurzeniu do 13 metrów. W szeroko uzasadnionym apelu Gróbarczyk przypomina, że już pierwsza część gazociągu została zbudowana mimo protestów krajów nadbałtyckich. Plany budowy trzeciej i czwartej nitki rodzą - zdaniem europosła - obawy o dalsze naruszanie interesów gospodarczych państw przybrzeżnych, a w szczególności Polski.
"Położenie dotychczasowych nitek gazociągu na dnie Bałtyku, w sposób przecinający tor podejściowy do portów Zespołu Portów Szczecin - Świnoujście, de facto spowodowało, że statki o zanurzeniu powyżej 13 metrów nie mogą obecnie wpływać do tego portu. Zjawisko to uniemożliwiać będzie przyjmowanie w przyszłości statków o większym tonażu, a tym samym zanurzeniu. (...) dalsza rozbudowa Gazociągu Północnego o kolejne dwie nitki może naruszać podstawowe dla Unii Europejskiej zasady swobody przepływu towarów i usług oraz zasadę swobodnej i niezakłóconej konkurencji, a nadto zakaz ograniczeń ilościowych i środków o skutku podobnym" - argumentuje Gróbarczyk.
Autor apelu wskazuje, że budowa Gazociągu Północnego i planowana jego rozbudowa może doprowadzić do wydatnego naruszenia swobody przepływu towarów. Jeśli do Zespołu Portów Szczecin - Świnoujście nie będą mogły wpływać statki o podwyższonym tonażu, a przez to zanurzeniu, oznaczać to będzie faktyczną blokadę portu dla przewożonych tymi statkami towarów.
Podobne zastrzeżenia można wysuwać z punktu widzenia zasady swobodnej konkurencji. Jak wyjaśnia Gróbarczyk, wskutek ustanowienia blokady o charakterze faktycznym - rurociąg przeprowadzony po dnie, uniemożliwiający wpływanie statków o głębszym zanurzeniu - jednostki będą obsługiwane wyłącznie przez porty niemieckie, położone na zachód od konstrukcji gazociągu, natomiast polskie porty zostaną takiej możliwości pozbawione. "Jest to zatem przykład jawnej dyskryminacji równorzędnych podmiotów (portów) na rynku wewnętrznym" - pisze europoseł do premiera Tuska.
Steffen Ebert, rzecznik prasowy Nord Stream, w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" jeszcze raz potwierdził, że prowadzone są badania na temat rozbudowy Gazociągu Północnego do czterech nitek. - Jesteśmy na etapie sprawdzania możliwości zrealizowania takiego projektu. Ale faktem jest, że rozważamy taką ewentualność - przyznaje Ebert.
Dwie pierwsze nitki gazociągu powstały bardzo szybko. 29 sierpnia 2006 roku rosyjska firma Gazprom oraz niemieckie firmy E.ON Ruhrgas i BASF podpisały w Moskwie porozumienie końcowe dotyczące budowy Gazociągu Północnego i utworzenia konsorcjum Nord Stream. Następnie ekspresowo załatwiano wszelkie pozwolenia. Pierwsze rury zaczęto kłaść w 2010 roku, a pierwsza nitka była gotowa w niecały rok. 8 listopada 2011 roku nastąpiło oficjalne otwarcie gazociągu Nord Stream. Drugą nitką - według zapewnień Nord Stream - gaz popłynie jeszcze tej jesieni.

Bruksela swoich nie skrzywdzi

Z prof. dr hab. Magdolną Csath, węgierską ekonomistką z uniwersytetu w Székesfehévár, rozmawia Piotr Falkowski

Ministrowie finansów UE zdecydowali w poniedziałek o zawieszeniu wypłaty części środków z funduszy spójności przeznaczonych dla Węgier na 2013 rok. Formalnie przyczyną zastosowania tej kary jest zbyt duży deficyt.
- Tylko formalnie. Ta decyzja jest nieuczciwa. Wiadomo, że wiele państw UE ma o wiele większy wskaźnik deficytu, a Bruksela nie jest wcale wobec nich taka surowa. Skrajnym przypadkiem jest rząd hiszpański, który nawet nie udaje, że zamierza przestrzegać kryteriów z Maastricht, i nic się nie dzieje. Przyczyna karania Węgier jest moim zdaniem inna. To narodowa orientacja węgierskiego rządu, bardzo nielubiana przez zachodni establishment. Nie akceptuje się jej szczególnie w krajach tzw. rynków wschodzących. A więc w Europie dotyczy to też potencjalnie Czech, a nawet Polski.

Jakie straty przyniesie węgierskiej gospodarce pozbawienie jej w przyszłym roku 495 mln euro?
- Przede wszystkim wątpię, czy ta decyzja się utrzyma. Nawet jestem pewna, że ostatecznie te pieniądze zostaną wypłacone. Powód jest bardzo prosty. Środki z funduszy spójności są przeznaczane przede wszystkim na inwestycje w infrastrukturę. A kluczowymi podmiotami, które w tym uczestniczą, są spółki z Niemiec i Francji. Unia nie ma interesu, żeby karać te koncerny, ulokowane zasadniczo w "starych" krajach członkowskich.

A jeśli ta decyzja zostanie jednak podtrzymana?
- Wtedy pewne inwestycje nie dojdą do skutku. Na szczęście to nie będzie jakaś tragedia. Modernizacja infrastruktury jest ważna, ale nie decydująca. Budowa dróg, mostów, remonty centrów miast - a na to idą głównie fundusze spójności - mogą poczekać. Nasza gospodarka jest oparta na małych i średnich przedsiębiorstwach. To one de facto napędzają nasz rozwój. Zatrzymanie inwestycji w tym sektorze byłoby katastrofalne. A bez kilku wielkich budów jakoś przeżyjemy. Ale - powtarzam - nie wierzę, że tak się stanie.

Wydaje się, że instytucje międzynarodowe nie dadzą Węgrom łatwo spokoju. Jak w takiej sytuacji prowadzić politykę gospodarczą?
- Nie wiem, co zrobi rząd, ale sądzę, że będzie się starał zachować jakąś równowagę i balansować. Konieczne będą na pewno jakieś kompromisy względem UE, ale rząd będzie chciał zawierać je w sposób bardzo przemyślany, tak aby nie zagroziło to interesom narodowym. Stąd decyzja o podpisaniu paktu fiskalnego. Na razie dotyczy on tylko państw strefy euro, a poza tym jest bardzo wątpliwe, czy w ogóle będzie on działać. Angela Merkel i Nicolas Sarkozy wywierali silną presję na inne kraje, aby podpisały pakt, ale prawdopodobnie mało kto będzie chciał go przestrzegać. W sytuacji obcinania środków unijnych czy ewentualnych trudności w dostępie do pożyczek z MFW będziemy szukać pieniędzy tam, gdzie się da, żeby zmniejszyć deficyt, lecz bez uciekania się do środków nadzwyczajnych.

Dziękuję za rozmowę.

Najgorzej od sześciu wieków -Łukasz Sianożęcki

"Są zaskakująco złe i stają się niebezpiecznie coraz gorsze. Tak właśnie wyglądają stosunki polsko-litewskie w oczach patrzących z zewnątrz" - pisze brytyjski tygodnik "The Economist". Pomimo że, jak stwierdza gazeta, oba państwa łączy ponad sześć wieków wspólnej historii, obecne relacje między nimi wydają się tak złe jak nigdy przedtem.

Tygodnik uważa, że u podłoża aktualnego sporu legła kwestia pisowni polskich nazwisk w litewskich paszportach. Zwraca się też uwagę na problemy polskich szkół na Litwie oraz liczne protesty i działania w ich obronie, a także spór o odzyskanie przez Polaków ich ziemi na Wileńszczyźnie. To zdaniem "The Economist" sprawiło, że duża część Litwinów uważa dziś Polskę za kraj arogancki i próbujący się mieszać w wewnętrzne sprawy ich ojczyzny. "Każda z zainteresowanych stron uważa, że to właśnie druga strona winna jest przeprosiny. Mówi się o "przeładowaniu" w stosunkach wzajemnych, ale jednocześnie każda ze stron sporu uważa, że byłoby to równoznaczne z przegraną" - czytamy w artykule.
Autor tekstu "Polska i Litwa: Zła krew" stwierdza, że napięte relacje pomiędzy Litwą a Polską stanowią zagrożenie dla przyszłości strategicznych projektów zainicjowanych przez rządy obu krajów. Wśród nich wymienia przede wszystkim współpracę Warszawy i Wilna w tak ważnych dla obu państw sektorach jak energetyka i transport. Ponadto napięcie w stosunkach litewsko-polskich może też ujemnie rzutować na bezpieczeństwo militarne. Gazeta ocenia, że pomoc Polski w zakresie obronności Litwy w ramach działania w NATO jest niezwykle istotna. W tym kontekście wymienia się rozpoczęcie nadzoru przestrzeni powietrznej państw bałtyckich przez Polski Kontyngent Wojskowy Orlik 4. Przypomnijmy, że w ramach tego kontyngentu dyżury na litewskim lotnisku Szawle będą pełnić samoloty MiG-29 z 22. Bazy Lotnictwa Taktycznego w Malborku. Autor analizy zauważa, że do tej pory ta kwestia nie była wikłana do polityki, lecz jak ostrzega, tym razem może stać się inaczej.
Zdaniem "The Economist", za pogorszenie się wzajemnych stosunków odpowiadają obie strony. Litwini w ostatnim czasie wystawiali cierpliwość Polaków na olbrzymią próbę, jednocześnie jakby nie zdając sobie sprawy, że Polska osiągnęła w Europie status "zawodnika wagi ciężkiej". Ale winne są także polskie władze, które w oczach autora artykułu powinny wykazać większe zrozumienie dla potrzeb mniejszego sąsiada.

Dworak nie chce wpuścić NIK -Krzysztof Losz

Posłowie Platformy Obywatelskiej, Ruchu Palikota i Sojuszu Lewicy Demokratycznej przychylili się do prośby Jana Dworaka, przewodniczącego KRRiT. Zgodnie głosowali wczoraj przeciwko wystąpieniu przez Sejm do Najwyższej Izby Kontroli o przeprowadzenie audytu w KRRiT. NIK miałaby zbadać proces przyznawania koncesji telewizyjnych na naziemne nadawanie cyfrowe. O losie wniosku zdecyduje teraz cała izba.
Sprawą wniosku do NIK zajmowały się wczoraj już na czwartym wspólnym posiedzeniu połączone sejmowe komisje: do spraw Kontroli Państwowej oraz Kultury i Środków Przekazu. I gdy doszło do głosowania nad wnioskiem o kontrolę Krajowej Rady, okazało się, że nieformalna koalicja PO - SLD - RP ma dużą większość. Za wnioskiem głosowało tylko 16 posłów, przeciw było 26. Nikt nie wstrzymał się od głosu.
Teraz sprawą zajmie się Sejm na posiedzeniu plenarnym. Ale nie wiadomo jeszcze, kiedy to się stanie. Zanim prowadzący obrady poseł Arkadiusz Czartoryski (PiS) przeprowadził głosowanie, głos zabrał szef Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Jan Dworak. Poinformował, że we wtorek KRRiT obradowała nad wnioskiem Fundacji Lux Veritatis o wstrzymanie decyzji koncesyjnych i go odrzuciła. - To niemożliwe, bo proces cyfryzacji byłby opóźniony. To oznaczałoby straty dla firm, dla widzów - mówił Dworak. Przewodniczący argumentował, że taki sam wniosek Fundacja może złożyć w sądzie. Co jednak w kontekście tematu obrad komisji było najważniejsze, to fakt, że Jan Dworak sprzeciwił się kontroli NIK. Jego zdaniem, niemożliwe jest skontrolowanie KRRiT w trakcie prowadzonego procesu koncesyjnego, a ponadto taka ewentualna decyzja "dezawuuje dwa organy państwa". Zarzucił też posłom, jakoby wniosek złożono po to, żeby uprzedzić decyzję sądu.
Poseł Elżbieta Kruk (PiS), która reprezentowała wnioskodawców projektu uchwały, powiedziała, że argumenty Jana Dworaka są śmieszne. Szef Krajowej Rady mówi o niebezpieczeństwie opóźnienia procesu cyfryzacji, podczas gdy - jak argumentowała Kruk - jeden podmiot, który dostał koncesję, zaczął nadawać po roku od jej otrzymania, a drugi dotąd nadaje tylko próbny techniczny program. - Procedura odwoławcza się zakończyła, sprawa jest w sądzie i dotyczy tylko Fundacji Lux Veritatis. Sąd zbada tylko część sprawy - przekonywała Elżbieta Kruk. I podkreśliła, że działania Krajowej Rady to dowód na to, że władza dąży do zamknięcia ust Kościołowi katolickiemu. Poseł Kruk zaznaczyła też, że przeciwko dyskryminowaniu Telewizji Trwam protestowały takie instytucje jak Helsińska Fundacja Praw Człowieka czy Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, a więc takie, które w żaden sposób nie są związane z Telewizją Trwam i Radiem Maryja. Jeszcze większe znaczenie mają masowe protesty, które z całej Polski napływają do Krajowej Rady. - Głosy sprzeciwu 1,8 mln osób pozostają bez echa, a pan przewodniczący Dworak orzekł, że nie wie, o co chodzi - stwierdziła Elżbieta Kruk. - Media czynią wiele, by ośmieszyć to, co konserwatywne i katolickie, narodowe czy patriotyczne. Telewizja Trwam i Radio Maryją są bastionem obrony tych wartości. Czy dlatego chce się zniszczyć te media? To charakterystyczne dla reżimów totalitarnych - podkreśliła parlamentarzystka.
To jednak niewiele pomogło, bo wniosek o skontrolowanie KRRiT upadł. - Doszło do powstania koalicji, która powiedziała: nie będzie tej kontroli, bo tak sobie nie życzy Jan Dworak - mówił po posiedzeniu komisji przewodniczący Arkadiusz Czartoryski. - Jakim prawem Jan Dworak nie zgadza się na kontrolę NIK? - pytał Czartoryski. Ale odpowiedzi na to pytanie nie uzyskał.

Odłożyć kontrolę na lata
Co ciekawe, posłom Platformy Obywatelskiej wcale nie zależało na głosowaniu nad wnioskiem o kontrolę NIK w Krajowej Radzie i jego szybkim odrzuceniu. Poseł Iwona Śledzińska-Katarasińska domagała się, aby posłowie głosowali wniosek jej klubowej koleżanki Julii Pitery o zdjęcie sprawy kontroli w KRRiT z porządku obrad aż do czasu rozstrzygnięcia sprawy przez sąd administracyjny. Gdyby ten postulat został przegłosowany, wtedy bezprzedmiotowe byłoby głosowanie nad wnioskiem o kontrolę procesu koncesyjnego na naziemne nadawanie cyfrowe. Arkadiusz Czartoryski nie uległ jednak tym naciskom i przeprowadził zaplanowane wcześniej głosowanie. - Platforma Obywatelska chciała zastosować trick: odkładać sprawę kontroli na lata - powiedział poseł Czartoryski. Jego zdaniem, taktyka PO była następująca: jak rozdzielone zostaną wszystkie miejsca na multipleksie, to wtedy róbcie sobie kontrole. I nawet jak się okaże, że być może rzeczywiście były jakieś uchybienia w procesie koncesyjnym, to nic nie da się zrobić, bo nie będzie już miejsc na multipleksie. - Posłowie PO wychodzili oburzeni, że odbyło się to głosowanie, które obnażyło koalicję PO - SLD - RP - podkreślił Czartoryski na konferencji prasowej po posiedzeniu komisji.
Elżbieta Kruk oceniła, że posłom Platformy zależało na zamknięciu debaty na temat postępowania koncesyjnego KRRiT. Zaznaczyła, że problem jest jeszcze poważniejszy niż sprawa Telewizji Trwam. - To sprawa procesu cyfryzacji, to władze trzymają pod korcem - stwierdziła poseł Kruk. I zaapelowała do mediów, aby podjęły debatę na ten temat. Z tym zaś nie jest najlepiej, a poseł Kruk wypomniała dziennikarzom, że do tej pory takiej debaty nie prowadzą, tak samo jak ignorują marsze w obronie wolności słowa i przeciwko dyskryminacji katolickich mediów.
Żalu z powodu decyzji posłów nie kryła Lidia Kochanowicz, dyrektor finansowy Fundacji Lux Veritatis. - Skrzywdzono nie tylko fundację, ale i inne podmioty, którym odmówiono koncesji - powiedziała dyrektor Kochanowicz. Przypomniała, że KRRiT ustaliła blisko sto wskaźników, na podstawie których miała badać sytuację ekonomiczną potencjalnych koncesjonariuszy. Ale różne wskaźniki stosowano wobec różnych firm po to, żeby udowodnić, że akurat te podmioty zasługują na koncesję. - Nasz proces w sądzie może trwać wiele miesięcy albo i wiele lat. Dlatego zbadanie sprawy przez NIK jest zasadne. NIK badałaby cały proces, a nie tylko krzywdę Fundacji Lux Veritatis - argumentowała Lidia Kochanowicz.

Co dalej?
- My nie ustąpimy, przed nami drugie czytanie uchwały w Sejmie. Nie uda się zamknąć ust parlamentarzystom, nie uda się zamknąć ust ludziom - podkreśla Elżbieta Kruk. I zapowiada obronę uchwały na posiedzeniu plenarnym izby. Poseł wyjaśniła, że w Sejmie odbędzie się drugie czytanie projektu, tyle tylko że z negatywną rekomendacją komisji. Bo wynik głosowania oznacza, że obie komisje zarekomendują Sejmowi, by uchwałę odrzucił. Ale taka rekomendacja nie jest dla posłów wiążąca. Czy jednak arytmetyka sejmowa, gdy PO, SLD i Ruch Palikota mają zdecydowaną większość także w całym Sejmie, nie wskazuje, że i to głosowanie będzie czystą formalnością? Niekoniecznie. Opozycja liczy bowiem na to, że rządzący uszanują dobrą tradycję, jaka do tej pory obowiązywała w Sejmie - że uwzględniane są wszystkie wnioski o zlecenie NIK kontroli jakiejś instytucji państwowej. - To była dobra tradycja w Sejmie, że takie uchwały były przyjmowane - argumentuje Elżbieta Kruk. Tylko że akurat wczoraj zdarzyło się pierwszy raz, iż posłowie koalicji rządzącej na forum komisji zagłosowali przeciwko wnioskowi o kontrolę NIK, a więc ta dobra tradycja już faktycznie została złamana. Czy PO i jej sojusznicy pójdą o krok dalej?
Nie wiadomo zresztą, kiedy ta sprawa trafi na forum całego Sejmu. To zależy od tego, w jakim terminie do porządku obrad izby taki punkt wprowadzi marszałek Sejmu Ewa Kopacz. Platformie może zależeć na przeciąganiu sprawy, dlatego już teraz opozycja apeluje do Kopacz o jak najszybsze skierowanie projektu uchwały do drugiego czytania.
Na decyzję Sejmu nie chcą czekać posłowie Solidarnej Polski. Przewodniczący klubu poseł Arkadiusz Mularczyk poinformował, że 22 parlamentarzystów tego klubu złożyło wczoraj wniosek do NIK o kontrolę procesu koncesyjnego. A to już nie musi być poddawane pod głosowanie w Sejmie, więc nie ma przeszkód, żeby taki dokument znalazł się na biurku prezesa NIK Jacka Jezierskiego. Odrębną kwestią jest to, kiedy izba taką kontrolę mogłaby przeprowadzić. Na pewno stałoby się to szybciej, gdyby uchwałę w tej sprawie podjął cały Sejm. Mularczyk podkreślił, że NIK musi uwzględnić każdy poselski wniosek o kontrolę. - Liczymy na to, że ten wniosek zostanie rozpatrzony w najszybszym możliwym terminie przez NIK i zostanie wszczęta procedura kontrolna - nie kryje swoich nadziei przewodniczący Klubu Parlamentarnego SP. Poseł Beata Kempa dodaje, że ich wniosek nie jest niczym nadzwyczajnym, bo zdarza się, że posłowie proszą NIK o przeprowadzenie jakiejś kontroli z powodu interwencji jednego obywatela i izba umieszcza taką sprawę w planie swojej pracy. Mularczyk liczy na to, że pod wnioskiem SP podpiszą się także politycy z innych klubów, aby co najmniej jedna trzecia parlamentarzystów go poparła.

MON upomniane za Błasika -Piotr Falkowski

Parlamentarzyści pytają też o zasadność wynajmu od spółki EuroLOT embraerów. Chcą, by ze strony Sił Zbrojnych padła jednoznaczna deklaracja o konieczności zakupu nowoczesnych maszyn. Na ostatnim posiedzeniu senackiej Komisji Obrony Narodowej wiceminister Czesław Mroczek i gen. dyw. pil. Sławomir Kałuziński, zastępca dowódcy Sił Powietrznych, przedstawili działania podejmowane przez MON w odniesieniu do zaleceń sformułowanych przez komisję Jerzego Millera. I tak Inspektorat MON ds. Bezpieczeństwa Lotów zostanie zreorganizowany. Zmiany proponowane przez resort mają być niemal tak poważne jak te, które dotknęły 36. Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego. Obecna rola instytucji, z której wywodziło się siedmiu członków komisji Millera, ograniczy się do badania zdarzeń lotniczych.
MON i wojsko postanowiły nie kwestionować ani wniosków z raportu komisji Millera, ani niedawno zaprezentowanych wyników kontroli NIK.
Jeśli chodzi o raport izby, to zdaniem wiceministra Mroczka jego zalecenia pokrywają się z wyrażanymi przez Komisję Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego. W rzeczywistości jednak NIK w większym stopniu koncentruje się na samym ministerstwie niż bezpośrednio na specpułku i Dowództwie Sił Powietrznych. Zarzuca przede wszystkim brak odpowiednich regulacji, właściwego zarządzania i nadzoru nad wykonywaniem zadań w zakresie przewozu najważniejszych osób w państwie. Odpowiedzią na tę część zarzutów ma być reorganizacja mieszczącego się w Poznaniu Inspektoratu MON ds. Bezpieczeństwa Lotów.
Wiceminister Mroczek, który odpowiada za działania związane z wdrożeniem zaleceń komisji Millera, przedstawił senatorom obszerny harmonogram działań resortu. Każdej z 44 rekomendacji skierowanych do podmiotów wojskowych (głównie oczywiście specpułku) przypisano termin i sposób realizacji. Licząca 28 stron tabela opisuje plany resortu. Dla siedmiu zaleceń wyznaczony czas już minął, przy 25 punktach widnieje data ostatniego dnia 2012 roku, w jednym - 2014 roku. Pozostałe zalecenia jako dotyczące bezpośrednio i wyłącznie Tu-154M pozostały bez żadnej daty. - Postanowiliśmy w miarę możliwości wszystkie rekomendacje kierowane do specpułku potraktować ogólniej, tak żeby dotyczyły całego lotnictwa wojskowego - mówił Mroczek. Resort nie ma zresztą innego wyboru. Gdyby ograniczył się do rozformowanego specpułku, naraziłby się na zarzut, że decyzja o jego likwidacji podyktowana była uniknięciem wdrażania zaleceń komisji.
W związku z wdrażaniem programu zmian w lotnictwie wojskowym po katastrofie smoleńskiej w MON działają aż cztery nowe ciała. Są to trzy zespoły robocze oraz zespół monitorujący. Pierwszy z nich ma się zajmować kwestiami organizacyjnymi związanymi z lotami VIP, drugi zajmie się wymogami technicznymi statków powietrznych dla tych lotów, a zadaniem trzeciego będzie budowa ogólnego systemu kontroli jakości w lotnictwie polskich Sił Zbrojnych. Ze względu na obszar zainteresowań do pierwszego zespołu weszli przedstawiciele Kancelarii Prezydenta, premiera, Sejmu i Senatu oraz MSZ i MSW.
Zespół monitorujący ma zająć się kontrolą wdrażania planów resortu. Weszli do niego trzej eksperci spoza wojska. To znani z komisji Millera członkowie Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych: Maciej Lasek (obecny przewodniczący) i Wiesław Jedynak, oraz Jacek Pawlaczyk z LOT, syn kapitana Zygmunta Pawlaczyka, dowódcy Iła-62M, który zginął podczas katastrofy w Lesie Kabackim 9 maja 1987 roku. W skład zespołu wchodzą m.in. dowódca Sił Powietrznych i zastępca szefa Sztabu Generalnego.
W wyniku prac zespołów roboczych mają zostać zmienione najważniejsze instrukcje obowiązujące w lotnictwie wojskowym, to jest regulamin lotów, instrukcja o organizacji wykonywania lotów i oczywiście instrukcja HEAD o wykonywaniu lotów z najważniejszymi osobami w państwie. Tym zmianom towarzyszyć ma podpisanie nowych porozumień pomiędzy kancelariami korzystających z lotów HEAD osobistości a MON oraz pomiędzy Siłami Powietrznymi a Biurem Ochrony Rządu.
Poważną zmianą jest wprowadzenie nowej struktury pionu bezpieczeństwa lotów (BL). Powołany zostanie nowy korpus oficerów inspektorów bezpieczeństwa lotów na wszystkich szczeblach, od eskadry po ministerstwo. Będą oni oddzielnie szkoleni do wykonywania tych obowiązków. Na każdym poziomie służbą bezpieczeństwa lotów kierować będzie oficer wywodzący się z personelu latającego, a zastępować go będzie przedstawiciel inżynierów lotniczych. Krytykowany system badania wypadków przez powoływane ad hoc komisje badania wypadków lotniczych lotnictwa państwowego został zmieniony w wyniku nowelizacji prawa lotniczego z września ubiegłego roku. Teraz przy Inspektoracie MON ds. Bezpieczeństwa Lotów ma działać stała komisja ze składem odnawianym co roku.
Zabezpieczenie działań tego zespołu pozostanie teraz głównym zadaniem inspektoratu, który ma także prowadzić szkolenia dla służby BL oraz analizy i statystyki. Nie powtórzy się już sytuacja, którą wytyka raport NIK, że inspektorat wydaje zalecenia, ale ich nie egzekwuje podczas kontroli. Funkcjami związanymi z nadzorem, w szczególności prowadzeniem systematycznych i doraźnych kontroli, w tym realizacją zaleceń komisji badających zdarzenia lotnicze, ma zająć się Departament Kontroli w MON, podległy bezpośrednio ministrowi.

Kłopotliwy wynajem
Senatorów podczas posiedzenia interesowała obecna sytuacja w transporcie VIP-ów. Po rozwiązaniu specpułku eskadra śmigłowców wraz z zapleczem technicznym bazy wojskowej na Okęciu utworzyły 1. Bazę Lotnictwa Transportowego. Nie ma w niej jednak samolotów. Te państwo wynajmuje od PLL LOT. Chociaż są pomalowane w barwy narodowe, to są tak naprawdę zwykłymi samolotami cywilnymi. Przedstawiciele resortu tłumaczyli jednak, że dzięki statusowi HEAD mają one w ruchu lotniczym wszystkie przywileje statków powietrznych lotnictwa państwowego. Nowa instrukcja HEAD przewiduje przewóz VIP-ów innymi samolotami lub śmigłowcami niż wojskowe (np. należące do lotnictwa ratunkowego podległego MSW) i opisuje wymogi dla tego rodzaju operacji. Chodzi jednak cały czas o statki powietrzne lotnictwa państwowego. Tymczasem prezydent i premier latają samolotami cywilnymi, które nie mogą być nawet odpowiednio wyposażone ze względu na wymóg zgody brazylijskiego producenta. To właśnie z tego powodu jedna z rekomendacji komisji Millera nie doczeka się realizacji aż do 2014 roku. Chodzi o odpowiednie środki łączności w samolotach lecących za granicę. Problem w tym, że trudno planować wyposażenie samolotu, gdy nie ma nawet wstępnych planów, jak i kiedy miałby się on pojawić.
Wiceminister bronił decyzji o rozformowaniu 36. SPLT. - Ograniczyliśmy liczbę typów śmigłowców do dwóch, wprowadzony został zaostrzony system kwalifikacji załóg latających - tłumaczył. Lotnicy wożący VIP-ów mają być starsi i bardziej doświadczeni. Jeśli chodzi o personel latający dotąd na Tu-154M i Jakach-30, to żołnierze ci zostali przeniesieni do innych eskadr lotnictwa transportowego (na CASY w Krakowie lub herculesy w Powidzu) oraz do Centrum Operacji Powietrznych.
Zaskakuje dość zobojętniała reakcja gości z MON na żywe i powtarzane zainteresowanie senatorów perspektywami używania embraerów EuroLOT-u i zakupem nowych samolotów dla prezydenta, premiera i marszałków. - Jeśli taka decyzja zostanie podjęta, to na pewno na szczeblu znacznie wyższym niż MON: premiera i prezydenta - odpowiedział lakonicznie wiceminister. Poinformował jedynie, że jeśli nowy samolot do transportu VIP-ów pojawi się w wojsku, to zostanie włączony do bazy na Okęciu. Senatorowie dopytywali m.in. o zasadność ekonomiczną kontynuowania wynajmu embraerów. - Czy takie symulacje kosztów są prowadzone? Ja nie wiem tego na pewno, ale wydaje się, że lepiej coś kupić i mieć własne - komentował senator Jarosław Duda (PO). Jego klubowy kolega Jarosław Lasecki dawał przykłady flot samolotów dla VIP-ów w innych krajach i domagał się, by ze strony Sił Zbrojnych padła deklaracja o konieczności zakupu nowoczesnych maszyn także w Polsce.
Senator Maciej Grubski zwrócił uwagę, że w kontekście następstw katastrofy smoleńskiej należy pomyśleć także o kwestiach pozatechnicznych. I zapytał o działania MON i Dowództwa Sił Powietrznych w obronie czci i pamięci generała Andrzeja Błasika. - W tym kontekście pada pytanie o pamięć generała Andrzeja Błasika. Wiele się o nim mówi. Czy ministerstwo, czy Dowództwo Sił Powietrznych podejmuje jakieś działania, aby ta pamięć i cześć była broniona i jego zasługi niezapomniane? - pytał Grubski. Jednak wiceminister Czesław Mroczek odpowiedział wymijająco, że resort nie uczestniczył w żadnych działaniach ubliżających pamięci generała.
Posiedzenie nie cieszyło się dużym zainteresowaniem senatorów. Spośród 14 członków komisji obecnych było zaledwie ośmiu. Nie było m.in. przewodniczącego senatora Władysława Ortyla (PiS) i byłego ministra obrony Bogdana Klicha (PO).

Przestępstwo było, ale przedawnione - Zenon Baranowski

Dwaj stalinowscy śledczy popełnili przestępstwa, ale uległy one przedawnieniu - uznał wczoraj Wojskowy Sąd Okręgowy w Warszawie. Dlatego ich sprawa została umorzona. IPN zapowiada złożenie apelacji.

Według sądu, były stalinowski prokurator Kazimierz G., przedłużając areszt płk. Stefanowi Biernackiemu, naruszył prawo w sposób nieumyślny. Wobec oficera WP prowadzono śledztwo w jednej z tzw. spraw odpryskowych w sprawie rzekomego spisku w wojsku.
- Sąd nie znalazł podstaw, jak chce tego prokuratura, że oskarżony działał umyślnie przeciwko płk. Biernackiemu - stwierdził sędzia ppłk Robert Gmyz.
Sędzia Gmyz, uzasadniając wyrok, argumentował, że z dokumentów historycznych i opracowań wynika, iż G. nie był uległy wobec władzy komunistycznej. Co więcej, miał nawet sprzeciwiać się systemowi, odmawiając w tym samym czasie zastosowania aresztu wobec osób, które próbowały uciec na kutrze za granicę. Dlatego - zdaniem sądu - należy przyjąć, że działania stalinowskiego prokuratora - jakkolwiek naruszyły prawo - nie były umyślnym przestępstwem urzędniczym, a co za tym idzie - zbrodnią komunistyczną, której warunkiem jest świadomość popełnianego przestępstwa. Zresztą sędzia tuż przed ogłoszeniem wyroku ostrzegł strony, że może przyjąć taką konstrukcję prawną.
Z brakiem świadomości o podejmowaniu przestępczych działań przez Kazimierza G. zdecydowanie nie zgodził się śledczy z IPN.
- Kazimierz G. miał szeroką wiedzę na temat tych postępowań - podkreślał na rozprawie prokurator IPN Piotr Dąbrowski. - Stwierdzić należy, że sama koncepcja spisku była kompletnie niewiarygodna - wskazywał, dodając, że śledztwa i procesy wobec oficerów Wojska Polskiego były przejawem represji względem tych osób. - Ci oficerowie byli nie do zaakceptowania przez władze komunistyczne - podkreślił prokurator. - Świadomość G. nie może budzić wątpliwości co do popełnienia zarzucanego mu przestępstwa - ocenił Dąbrowski. Pion śledczy domagał się dla Kazimierza G. roku więzienia, bez stosowania zawieszenia kary.
- Jestem oburzony wystąpieniem prokuratora - zareagował na mowę końcową Kazimierz G. - Jeżeli prokurator robi ze mnie ludobójcę, to się nie mieści w granicach przyzwoitości - dodał. Były stalinowski prokurator argumentował, iż śledztwa i procesy wcale nie stanowiły elementu zwalczania przedwojennych oficerów WP, ponieważ wśród aresztowanych byli m.in. komuniści. Na koniec swojej mowy porównał działania IPN do działań stalinowskiej Informacji Wojskowej. Zdaniem Kazimierza G., tak jak IW oskarżała oficerów o spiski, żeby uzasadnić konieczność swojego istnienia, tak IPN, oskarżając np. jego, chce również "uprawdopodobnić przyczynę swojego istnienia".
Sąd uznał, że przedawniła się również sprawa drugiego śledczego Tadeusza J. którego nie było na ogłoszeniu wyroku. Mimo że sąd przyznał, iż prowadzone przez niego przesłuchania nie wyglądały "sielankowo". Były funkcjonariusz Głównego Zarządu Informacji WP był oskarżony o znęcanie się podczas śledztwa nad płk. Franciszkiem Skibińskim. Miał wielokrotnie przesłuchiwać więźnia, pozbawiając go snu w celu złamania go, tak by ten przyznał się do udziału w szpiegowskiej organizacji w wojsku.
Jednak sędzia Gmyz, przytaczając m.in. orzeczenia Sądu Najwyższego dotyczące warunków uznania czynów popełnionych przez śledczego za zbrodnię ludobójstwa, uznał, że trudno mu ją przypisać. Z wywodów sędziego wynikało, że Tadeusz J. był przekonany, że rzeczywiście ma do czynienia ze szpiegami i nie miał świadomości, iż dopuszcza się przestępstwa, które można zakwalifikować jako zbrodnię ludobójstwa. A brutalność, której się dopuszczał podczas śledztwa, już się przedawniła.
- Będzie apelacja - zapowiedział pytany przez nas prokurator IPN.
Obrońca Kazimierza G. chciał uniewinnienia, ale przyznał w rozmowie z dziennikarzami, iż ten wyrok jest "do zaakceptowania". - Po analizie pisemnego uzasadnienia zastanowimy się, czy wnosić apelację - powiedział mecenas Jerzy Kaczorek.
Akt oskarżenia wobec obu śledczych trafił do sądu w 2008 roku. Ale początkowo sąd wojskowy ich uniewinnił. IPN i syn płk. Biernackiego odwołali się od wyroku. W 2010 r. Sąd Najwyższy uznał, że WSO zbyt pobieżnie ocenił sprawę, i zwrócił ją do ponownego rozpatrzenia. Sąd Najwyższy wskazał, że Biernackiego przesłuchiwano wielokrotnie, również w nocy, i G. nie może zasłaniać się tym, że przyznał się do stawianych mu zarzutów.
W okresie stalinowskim Kazimierz G. oskarżał kilkunastu żołnierzy Armii Krajowej, a nawet osobiście uczestniczył w ich rozstrzeliwaniu, jak w 1946 r. w Siedlcach. Jednak brak dokumentacji nie pozwala wyjaśnić w pełni jego roli w tym procesie. Jego żona Alicja Graff, również stalinowska prokurator, była zamieszana w mord sądowy na gen. Auguście Fieldorfie "Nilu", szefie Kedywu Komendy Głównej Armii Krajowej.

Koalicja zamykania szkół –Jacek Dytkowski

Parlamentarzyści koalicji rządowej są przeciwni projektowi nowelizacji ustawy o systemie oświaty, którego celem jest ograniczenie tego groźnego dla systemu edukacji zjawiska. Projekt, który przygotowali posłowie Prawa i Sprawiedliwości, zakłada wprowadzenie obowiązku uzyskania pozytywnej opinii kuratora oświaty przy likwidacji szkoły lub placówki publicznej prowadzonej przez jednostki samorządu terytorialnego. Zdaniem opozycji, może to w dużej mierze ograniczyć niepokojące zjawisko zamykania placówek edukacyjnych. Negatywnie zapatrują się na ten projekt sejmowe komisje: Edukacji, Nauki i Młodzieży oraz Samorządu Terytorialnego i Polityki Regionalnej. Również rząd nie jest zwolennikiem rozwiązań zawartych w projekcie Prawa i Sprawiedliwości. Zwraca na to uwagę poseł Henryk Smolarz (PSL). - Toczyła się ożywiona dyskusja na posiedzeniu klubu w tej sprawie. Padały różne głosy, ale jednocześnie przekonuje nas uzasadnienie rządu i Ministerstwa Edukacji Narodowej - mówi Smolarz. Przeciwko projektowi opozycji zawiązała się koalicja PSL - PO - Ruch Palikota. - Komisja Samorządu Terytorialnego i Polityki Regionalnej, do której należę, wnosi o odrzucenie tego projektu ustawy - informuje Małgorzata Pępek (PO). W jej opinii, proces zamykania szkół nie jest związany z zakresem działań kuratora. Projekt PiS naruszałby kompetencje samorządów dotyczące decyzji podejmowanych ze względów ekonomicznych. - Trudno, aby wójt, burmistrz czy prezydent nie miał nic do powiedzenia w sprawie racjonalizacji placówek oświatowych. W znacznej mierze koszty ich funkcjonowania spoczywają na danej jednostce samorządowej. Więc burmistrz, wójt i prezydent najlepiej wiedzą, na co ich stać - twierdzi poseł.
Sławomir Kłosowski (PiS) nie ma wątpliwości, że do masowego zamykania placówek edukacyjnych przyczyniła się polityka koalicji PO - PSL. Przypomina, że to rząd Donalda Tuska w 2009 r. znowelizowaną ustawą o systemie oświaty zniósł obowiązek uzyskania przez samorządy pozytywnej opinii kuratora oświaty w kwestii likwidacji szkoły lub placówki publicznej. - My proponujemy przywrócenie tego prawa weta dla kuratora. Czyli, krótko mówiąc, domagamy się powstrzymania niekontrolowanego, niepohamowanego procesu likwidacji szkół, jaki obserwujemy w rzeczywistości oświatowej już od ładnych kilku lat - tłumaczy poseł. Zaznacza, że w poprzedniej kadencji Sejmu mieliśmy do czynienia z maksymalną liczbą szkół przewidzianych do likwidacji, teraz jest to już apogeum tego zjawiska. - Do tej pory z danych zebranych od kuratorów wynika, że z różnych względów - część z powodu złych rozwiązań ustawowych PO i PSL - ta ilość może sięgnąć około 2,5 tys. placówek oświatowych, na podstawie podjętych uchwał przez samorządy - zwraca uwagę poseł. Szkoły będą likwidowane z dniem 31 sierpnia 2012 roku.
Oprócz PiS projekt ustawy popiera Solidarna Polska i SLD. - Gdyby nadzór pedagogiczny nad siecią szkół i przedszkoli był wzmacniany, a do ich zamykania potrzebna byłaby zgoda kuratora, a nie tylko niewiążąca opinia, wtedy nie mielibyśmy do czynienia z tymi ogromnymi likwidacjami - twierdzi Marzena Wróbel (SP). Jej zdaniem, obecna sytuacja prowadzi do utraty bazy oświatowej. - 1 tej bazy będzie nas później wiele kosztowało. Widać to na przykładzie przedszkoli, które w latach 90. masowo likwidowano. W tej chwili odbudowanie tej infrastruktury będzie nas kosztowało majątek - kwituje Wróbel.

Emerytury u prezydenta -Małgorzata Goss

Mimo argumentów niezależnych ekspertów przeciwko podniesieniu wieku emerytalnego prezydent Bronisław Komorowski uznał, że praca kobiet i mężczyzn do 67. roku życia jest konieczna, "aby nie dopuścić do obniżenia emerytur". Prezydent nie odpowiedział na apel młodej matki o wprowadzenie polityki prorodzinnej zapewniającej wyższą dzietność polskich rodzin.

Od przyjęcia kompletnie fałszywych założeń rozpoczęła się debata w Pałacu Prezydenckim o podniesieniu wieku emerytalnego do 67 lat dla kobiet i mężczyzn. Mianowicie przyjęto już na wstępie, że proces starzenia się społeczeństwa jest procesem "obiektywnym, którego nie da się w żaden sposób odwrócić". - Proces starzenia się ludności polega na wzroście liczby osób starszych w całej populacji. Jego głównym powodem jest to, że żyjemy dłużej. Tego procesu nie da się ani zatrzymać, ani odwrócić - stwierdziła autorytatywnie prof. Janina Jóźwiak z Instytutu Studiów Demograficznych SGH. Jej zdaniem, brak polityki prorodzinnej i związany z tym spadek liczby urodzeń dzieci pozostaje bez większego wpływu na starzenie się społeczeństwa.
- Nawet jeśli dziś sprowokujemy wyż urodzin za pomocą polityki prorodzinnej, to możemy tylko spowolnić proces starzenia się społeczeństwa - zaznaczyła Jóźwiak. Jej stanowisko poparła Irena Kotowska, również z ISD SGH.
Z tym założeniem stanowczo nie zgadza się dr Cezary Mech, finansista, były minister finansów i ekspert w dziedzinie systemów emerytalnych, którego po raz kolejny na konferencję u prezydenta nie zaproszono.
- Jeżeli się już na początku przyjmuje założenie, iż proces starzenia się społeczeństwa jest obiektywny i nieodwracalny, jest to równoznaczne z wyrażeniem zgody na planowe wygaszenie naszego Narodu - twierdzi dr Mech. - Jeśli chcemy przetrwać jako Naród, musimy się temu procesowi przeciwstawić, a nie wspomagać go czy też dostosowywać się do niego - podkreśla.
Starzenie się społeczeństwa nie jest, według byłego ministra, procesem naturalnym, lecz efektem polityki wszystkich rządów po 1989 roku. - Jak inaczej wytłumaczyć, że w kraju na jedną Polkę przypada 1,3 dziecka, czyli poniżej zastępowalności pokoleń, podczas gdy dla Polek w Wielkiej Brytanii współczynnik ten wynosi 2,3 dziecka? - pyta finansista. Tezie o "naturalnych" przyczynach starzenia się i wymierania Polski przeczy także to, iż według renomowanego wydawnictwa amerykańskiego Factbook wskaźnik dzietności w Polsce spadł do poziomu jednego z najniższych na świecie! W Europie zajmujemy pod względem dzietności ostatnie miejsce. Nawet Chiny, gdzie od lat prowadzona jest odgórna polityka jednego dziecka, wskaźnik ten jest wyższy niż w naszym kraju (1,4 dziecka na kobietę).
Wychodząc z tego błędnego założenia, iż starzenie się społeczeństwa jest koniecznością dziejową, kilku ekspertów, w tym prof. Marek Góra, prof. Witold Orłowski, Jan Krzysztof Bielecki i Aleksandra Wiktorow, podczas debaty u prezydenta uznało, że podniesienie wieku emerytalnego dla kobiet i mężczyzn do 67 lat jest "koniecznością dziejową", której nie da się uniknąć. Wskazywali, że to jedyny sposób, aby nie dopuścić w przyszłości do sytuacji, że nieliczna grupa pracujących będzie musiała utrzymywać armię emerytów.
Z tym stanowiskiem nie zgodziła się duża część ekspertów oraz większość dyskutantów zasiadających na sali, wśród których było wielu ludzi młodych. Mama z niemowlęciem na ręku przedstawiła swoje dziecko słowami: "Oto przyszły emeryt", i zaapelowała do prezydenta Komorowskiego o projekt dojrzałej polityki prorodzinnej. Ekonomista Łukasz Hardt z Uniwersytetu Warszawskiego podkreślił konieczność wdrożenia polityki prorodzinnej sprzyjającej zwiększeniu dzietności rodzin. Krzysztof Hagemejer, ekspert Międzynarodowej Organizacji Pracy z Genewy, zwrócił uwagę, że kobiety wielodzietne powinny być promowane wobec zagrożenia starzeniem się społeczeństwa, a tymczasem przez polski system emerytalny są de facto karane brakiem emerytury. Profesor Stanisława Golinowska z UJ wskazała na niską zdrowotność polskiego społeczeństwa, jedną z najniższych w Europie. Dotyczy to zwłaszcza polskich kobiet po pięćdziesiątce. Tylko 25 proc. kobiet powyżej 45. roku życia pracuje. Duża część znika z rynku pracy z powodu niepełnosprawności - podała Golinowska. Polemizując z prof. Orłowskim, który chwalił coraz lepszą kondycję ludzi w podeszłym wieku, prof. Golinowska wyjaśniła, że zdrowotność poprawia się wraz z dobrobytem, a zatem nie dotyczy wszystkich. Podkreśliła, że podniesienie wieku emerytalnego wymaga nakładów na służbę zdrowia oraz rehabilitację starszych ludzi, aby byli w stanie pracować. - Nie uciekniemy od tego, jeśli nie chcemy wywołać ogromnego ubóstwa - stwierdziła. Podniesieniu wieku emerytalnego zdecydowanie sprzeciwili się przedstawiciele związków zawodowych. Większość Polaków nie zgadza się na podniesienie wieku emerytalnego do 67 lat. Najbardziej są tym oburzone kobiety, na których spoczywa ciężar opieki nad dziećmi i starszymi członkami rodziny.

Rząd zaspokoi obawy -Artur Kowalski

Nową strategię rządu w sprawie przekonywania Polaków do podniesienia wieku emerytalnego wyjawił wczoraj minister finansów Jacek Rostowski. Politycy Platformy będą teraz powtarzać, iż protestujących przeciw reformie emerytalnej praktycznie ona nie dotyczy. Protestują bowiem głównie osoby w wieku przynajmniej tuż przedemerytalnym. Kobiety 38-letnie, które jako pierwsze przejdą na emeryturę w wieku 67 lat, o własnej emeryturze - na szczęście dla propagandy rządu - jeszcze tak bardzo nie myślą.

Minister finansów Jacek Rostowski poinformował wczoraj, że podwyższenie wieku emerytalnego jest przeprowadzane przez rząd w sposób przemyślany. Według niego, ważną kwestią jest, żeby "zaspokoić pewne obawy" związane z reformą, zwłaszcza kobiet, których podniesienie wieku emerytalnego będzie dotyczyć w największym stopniu. - Jedno to jest kwestia konsultacji i wsłuchiwania się w to, co mówi społeczeństwo jako takie i także poszczególne grupy społeczne, szczególnie te 50 plus (...), i co kobiety mają do powiedzenia na ten temat, żeby zaspokoić jakby pewne obawy. Ale to zaspokojenie czy uspokojenie tych obaw nie może się wiązać z jakimkolwiek odstępstwem co do zasady od tej polityki, bo przedłużenie wieku emerytalnego zostało przez rząd w bardzo przemyślany sposób zaprojektowane jako coś, co będzie się działo, szczególnie jeśli chodzi o zrównanie wieku kobiet i mężczyzn w okresie 28 lat - mówił Rostowski. Minister finansów zaznaczył, że pierwsza kobieta, która przejdzie na emeryturę w wieku 67 lat, to dzisiejsza 38-latka - wiek emerytalny osiągnie w 2040 roku. - To jest proces, który jest bardzo rozłożony w czasie, ale myślę, że nie wszyscy są tego faktu świadomi. (...) Myślę, że naprawdę jeszcze do dziś dnia wiele osób nie jest tego świadomych i jestem przekonany, że jak tylko ustawa wejdzie w życie, to ludzie dość szybko się zorientują, że im to nie grozi. A jeżeli ich to dotyka, to w małym stopniu, a jeżeli w dużym - tutaj mówimy o dużo młodszych osobach - to jest bardzo dużo czasu, aby podjąć te różne działania osłonowe i umożliwiające efektywną i skuteczną pracę - dodał minister Rostowski. Szef resortu finansów powtórzył, że "konieczność" podwyższenia wieku emerytalnego wynika z tego, że w niedalekiej przyszłości będzie znacznie mniej Polaków w wieku produkcyjnym, niż jest dzisiaj. - Już w 2020 roku będzie nas 2 miliony mniej, a w 2040 już prawie 6 milionów mniej Polaków w wieku produkcyjnym - mówił Rostowski. Zaznaczył, iż rząd, opracowując koncepcję stopniowego podwyższania wieku emerytalnego, działa "wyprzedzająco". Przekonywał, że w przyszłości i tak wiek emerytalny musiałby zostać podniesiony, okoliczności mogłyby jednak wymusić, by go podniesiono skokowo.

 

 

 

 

 

Dla mnie człowiek, to c+u+d, czyli ciało + umysł + dusza. I o tych sprawach myślę i piszę od czasu do czasu.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka